Oddział Chorób Infekcyjnych i Pediatrii w krakowskim szpitalu im. S. Żeromskiego przeżywa w ostatnich tygodniach prawdziwe oblężenie. To jedyne miejsce w Małopolsce, do którego są kierowani mali pacjenci z podejrzeniem koronawirusa. Problem w tym, że większość z nich trafia na tutejszą izbę z dolegliwościami, które nie wymagają hospitalizacji. Lekarze ostrzegają, że gigantyczne kolejki mogą spowodować opóźnienia w leczeniu najciężej chorych. A w tych przypadkach liczy się każda godzina - informuje portal wp.pl
- Do szpitala w Krakowie trafia coraz więcej dzieci z podejrzeniem koronawirusa
Dr Lidia Stopyra kieruje Oddziałem Chorób Infekcyjnych i Pediatrii w szpitalu im. S. Żeromskiego w Krakowie. To jedyny oddział dla pacjentów pediatrycznych z podejrzeniem zakażenia koronawirusem w Małopolsce.
Ordynatorka przyznaje, że w ostatnich dniach oddział przeżywa oblężenie, a lekarze mają problem z przyjęciem wszystkich pacjentów, którzy zgłaszają się na izbę.
- Sytuacja w tej chwili jest bardzo trudna dlatego, że mamy w ostatnich tygodniach w Małopolsce znaczny wzrost zachorowań na koronawirusa. Obserwujemy sporo ognisk zakażeń, które są ewidentnie wynikiem popuszczenia reżimu. Nie jest tajemnicą, że jest kilka ognisk na terenie żłobków i przedszkoli w Krakowie. Przyjeżdżają do nas też busiki po kilkanaście dodatnich dzieci z obozów i kolonii. Tych dzieci jest sporo - mówi dr Lidia Stopyra.
- Leczeniem łagodniejszych przypadków powinny się zająć przychodnie. Teleporady nie wystarczą
- Jesteśmy w tej chwili jedyną jednostką w Małopolsce wyznaczoną przez wojewodę do leczenia COVID-u. Ja jestem teraz po dwóch dobach dyżuru. Owszem, mam na oddziale dzieci ciężko chore, z dusznościami, innymi objawami zagrażającymi zdrowiu i życiu, ale po to jesteśmy, aby tym dzieciom pomóc. Natomiast zgłaszają się do nas dziesiątki pacjentów dziennie, którzy twierdzą, że lekarze POZ odmawiają przyjęcia dziecka i z banalnymi objawami każą im jechać do szpitala - przyznaje dr Stopyra.
- Nie może być tak, żeby przy infekcji, na którą 90 proc. dzieci choruje bezobjawowo lub skąpoobjawowo, wszyscy pacjenci byli kierowani do nas - dodaje. - Jeżeli to się nie zmieni w najbliższym czasie, grozi to paraliżem szpitali i naprawdę chorzy będą ginąć w kolejkach - ostrzega.
Lekarka przyznaje, że konieczne są rozwiązania systemowe. Na razie lekarze rodzinni mają związane ręce, bo nie mogą wystawić skierowania na wymaz w kierunku koronawirusa.
- My nie jesteśmy w stanie przyjmować po kilkaset dzieci, a przed nami jest jesień, kiedy będzie tych zachorowań więcej. Muszą się w to wszystko włączyć POZ-y, które teraz działają głównie na zasadzie teleporad, a wiele z nich polega na tym, że lekarze każą pacjentom po prostu jechać do oddziału zakaźnego. Problem wynika z bałaganu organizacyjnego. Dopóki nie będzie tak, że lekarz POZ będzie mógł zrobić wymaz w kierunku koronawirusa, tak to będzie wyglądało - ostrzega lekarka.
- Z katarem na izbę przyjęć
W całym systemie gubią się też rodzice pacjentów. Bywa, że są agresywni albo okłamują lekarzy. Chcą, by dziecko miało zrobiony test, ale żeby nie zostawało na oddziale, w związku z tym często ukrywają część dolegliwości dziecka.
- System działa dramatycznie. Naprawdę szkoda mi tych ludzi. Przyjeżdżają do nas np. rodzice z dzieckiem, które ma od doby katar i stan podgorączkowy, ale oni nie wiedzą, czy to nie COVID, nie wiedzą, czy mogą iść do pracy, czy mogą zostawić dziecko z dziadkami - opowiada dr Stopyra.
- Zdarza się też, że rodzic czasami "nas kłamie" i bagatelizuje objawy, żeby nie zostać w szpitalu. Zależy mu tylko na tym, żebyśmy zrobili wymaz, więc on nam powie, że dziecko ma 38-39 stopni gorączki, ale nic się nie dzieje, już prawie przechodzi. Dziecko jest skierowane do szpitala telefonicznie z POZ bez badania, ale ja nie mogę takiego dziecka nie zbadać. Gorączka może być objawem banalnej infekcji wirusowej, ale też sepsy, zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych i wielu innych groźnych chorób, w których czas włączenia leczenia decyduje o życiu, o wyzdrowieniu lub o ciężkich powikłaniach. A z drugiej strony nie możemy się zajmować dziećmi z katarami, bo musimy leczyć ciężkie stany - podkreśla pediatra.
Lekarka przyznaje, że łagodne przypadki koronawirusa powinny być konsultowane przez lekarzy rodzinnych, a nie w szpitalach.
- W tym systemie, gdy w szpitalach będziemy konsultować przeziębione dzieci, ciężko chory pacjent może nie doczekać pomocy - ostrzega pediatra.
W tłumie oczekujących z podejrzeniem COVID-19 ciężko jest też zachować odpowiedni dystans, więc istnieje dodatkowo ryzyko zarażenia różnymi wirusami.
- Jeśli nic się nie zmieni, to za chwilę kolejki będą takie, że ten człowiek chory zginie w tej kolejce. W tym momencie mamy ładną pogodę i duży ogród przed szpitalem, więc pacjenci są w stanie zachować dystans. Ale już, kiedy mamy dzień deszczowy, to zaczyna się problem, bo nie ma możliwości przy tej ilości pacjentów rozmieścić ich na korytarzu zgodnie z reżimem sanitarnym - mówi ordynator.