Lekarze z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku pomagają pacjentom w Kigali w Rwandzie. Misje to często jedyna szansa na ratunek dla kardiologicznie chorych w kraju, w którym nie ma szpitala wykonującego operacje na otwartym sercu. Brak odpowiednich leków przynosi dramatyczne konsekwencje.
W naszej rzeczywistości angina jest zwyczajną chorobą, na którą każdy z nas pewnie nie raz zachorował i został wyleczony. Antybiotyk stosowany w ramach terapii znajdziemy w każdej aptece. Ponieważ jest dla nas tak oczywisty i powszechnie dostępny, zapominamy, jak poważne konsekwencje może przynieść jego brak. Na innej półkuli, w Rwandzie tych właśnie konsekwencji doświadczają na co dzień mieszkańcy tego kraju. Nieleczona, z powodu braku odpowiednich lekarstw, angina może doprowadzić do reumatycznej choroby serca (RHD), a ta z kolei do poważnych wad tego organu, które muszą być leczone chirurgiczne. Niestety, Rwanda nie posiada programu operacji na otwartym sercu.
Troje lekarzy z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego: dr Wojciech Karolak - kardiochirurg i anestezjolodzy - dr Monika Rosiński oraz prof. Romuald Lango – zaangażowało się w misję, celem której jest pomoc w stworzeniu samodzielnej jednostki wykonującej operacje kardiochirurgiczne. Lekarze we współpracy z ze szpitalem w Dalhousie University w Halifaxie w Kanadzie szkolą personel medyczny, wykonując razem z nimi operacje.
Inicjatywa funkcjonuje pod nazwą Canadian Rwanda Open Heart Project i jest całkowicie charytatywna - personel medyczny nie pobiera wynagrodzenia za swoje zaangażowanie i wykonywaną pracę. Przelot ekipy finansują katarskie linie lotnicze, a ponieważ misje mają wsparcie rządu Rwandy, nocleg w jej stolicy, Kigali, jest również za darmo. Pierwszy wyjazd, w którym wzięli udział lekarze z Polski, miał miejsce w maju tego roku. W 7 dni przeprowadzono 7 operacji.
- Oczywiście im cięższe choroby serca, tym trudniejsze operacja i trudniejszy okres pooperacyjnym. Byliśmy umówieni z kardiologami z Rwandy, że nie będą kwalifikować tych najciężej chorych pacjentów, jednak rzeczywistość okazała się inna i faktycznie musieliśmy operować pacjentów z chorobami dwóch, trzech zastawek i bardzo zaawansowaną niewydolnością krążenia. Takie misje to dla tych osób często jedyna szansa na przeżycie – opowiada prof. Romuald Lango, anestezjolog z Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii UCK.
W ręce lekarzy trafiali więc pacjenci z bardzo skomplikowanymi wadami serca. W Europie tego typu operacje wykonywane są na dużo wcześniejszym etapie rozwoju choroby, dlatego stopień zaawansowania danego schorzenia, z jakim musieli radzić sobie lekarze w Afryce, jest w naszym regionie już niespotykany.
- Operowaliśmy pacjentów w wieku od 19 do 39 roku życia. W Polsce 80% pacjentów kardiochirurgicznych to osoby w wieku starszym czy nawet podeszłym. Tutaj profil pacjentów był inny, jeżeli chodzi o wiek, ale też i choroby współistniejące, których na szczęście u młodych osób bardzo dużo nie występuje. Pod tym względem ich młodość przemawia na ich korzyść. Z kolei zaawansowana choroba serca powodowała, że to leczenie było trudne i bardzo wymagające - podkreśla prof. Lango. - Na szczęście wszystkie operacje zakończyły się pomyślnie.
Jak wspomina dr Monika Rosiński, wśród pacjentów znalazła się m.in 19-latka, która nie przyznała się, że w wiosce pod opieką rodziny czeka na nią 5-miesięczne dziecko i okazało się, że zmaga się nie tylko z bólem pooperacyjnym, ale także z nadmiarem pokarmu. Udało się zorganizować laktator. Pacjenci byli niesamowicie wdzięczni, oni oraz ich rodziny nieustannie nam dziękowali.
Leczenie to nie byłoby możliwe bez odpowiedniego sprzętu, którego na miejscu brakowało. Część niezbędnego wyposażenia pochodzi z darowizn czy też rozmaitych zbiórek.
- Jadąc do Kigali, byliśmy niespokojni o to, co zastaniemy, jeżeli chodzi sprzęt. Okazało się, że był problem z takim drobnym, oczywistym dla nas wyposażeniem, bez którego nie da się przeprowadzić operacji. Podczas jednej z poprzednich misji zdarzyło się, że na sali operacyjnej zabrakło tlenu w czasie najważniejszej zasadniczej części operacji z użyciem krążenia pozaustrojowego, gdzie tlen jest absolutnie niezbędny. Na szczęście była tam butla z tlenem, którą udało się tymczasowo podłączyć wystarczająco szybko, żeby pacjentowi nie stała się krzywda. W zakresie takiego dużego sprzętu czy instalacji szpitalnych nie mieliśmy problemów, poza chwilowym wyłączeniem energii elektrycznej… Oczywiście kosztowało nas to trochę nerwów, ale też dobrze się wszystko skończyło - wspomina anestezjolog. - Brakowało nam takiego poczucia bezpieczeństwa związanego z tego terapiami, które tam były niedostępne, a z których w Polsce korzystamy na co dzień. W kolejnych misjach ten niepokój będzie nam pewnie towarzyszył. Tutaj po prostu wszystko musi pójść dobrze, bo nie ma miejsca na żaden błąd, na żadne niepowodzenie.
Na pytanie, dlaczego zaangażowali się w tę inicjatywę odpowiadają, że w ten sposób zwracają dług zaciągnięty niegdyś przez polskich lekarzy. Wtedy nasi medycy uczyli się od zachodnich kolegów, jak wykonywać operacje kardiochirurgiczne samodzielnie. Teraz mogą swoją wiedzę przekazać dalej. Taki wyjazd to też niesamowita przygoda. Leczenie osób w tak trudnej sytuacji w nieprzewidywalnych warunkach może nadać nowego sensu wykonywanej pracy. Świadomość, że udziela się pomocy pacjentom, którzy nie mają innej szansy na ratunek jest nie do przecenienia.
Kolejny wyjazd zaplanowany jest w październiku tego roku.